11.08.2014 19:19
Węgierska przygoda
Trochę nas nie było, ale już wracamy i powoli nadrabiamy zaległości:) Zaczynamy od majowego wyjazdu na Węgry, jak zawsze pełnego wrażeń i emocji.
Węgry to kraj przez wielu traktowany głównie jako tranzytowy. Przemierzany po drodze do innych, odleglejszych państw. Dla nas miał być celem, samym w sobie na długo wyczekiwany majowy urlop. Plan tego wyjazdu powstał już dwa lata temu, ale z różnych przyczyn nie mógł dojść do skutku. Dopiero w tym roku udało się go zrealizować, ale los jak zawsze musiał odcisnąć swoje piętno w postaci gwałtownych burz oraz awarii. Mimo wszystko byliśmy dzielni i nie poddaliśmy się tak łatwo, dopisując kolejny udany wyjazd do naszej motocyklowej historii.
Startujemy 24-go Maja, o godz. 8:00. Podczas tego wyjazdy testujemy nowy sposób pakowania, mający na celu przeniesienia ciężaru niżej, do bocznych kufrów, oraz jednocześnie zmniejszenie wora transportowego. Dzięki temu cały bagaż, optycznie jest dużo mniejszy i lepiej wpływa na prowadzenie. Jest tylko jeden minus. W domu zostawiamy kombinezony przeciwdeszczowe, w nadziei, że nie będą potrzebne oraz aby zaoszczędzić miejsce. Jak się potem okazało był to błąd. Po drodze do Słowackiej granicy robimy dwie przerwy. Pierwsza ma miejsce w Wadowicach, gdzie oglądamy dworek ‘Mikołaj’ z pierwszej połowy XIX w. Temperatura podskoczyła już do ok. 30C. Pora przyzwyczaić się do takich upałów, które już dawno zapomnieliśmy.
Po śniadaniu, uroczyście zjedzonym w cieniu drzewka na Lidlowym parkingu kontynuujemy naszą podróż. W Jordanowie kręcimy się po miasteczku i jemy dobre włoskie lody. Teraz już prosto na granicę. Kiedy zbliżamy się do Tatr, w oddali niebo maluje się ciemnymi, granatowymi chmurami, które nie wróżą nic dobrego. Nic jednak nie poradzimy i jedziemy dalej. Po przekroczeniu granicy dopada nas ulewa, która w kilka chwil przemacza nas do suchej nitki. Pod drzewem wpinamy membrany do kurtek, choć jest już za późno bo wszystko mamy i tak mokre. Humory trochę się psują. Nie tak wyobrażaliśmy sobie pierwszy dzień. Na szczęście ulewa przechodzi w lekki deszczyk, co trochę dodaje nam sił. Mimo pogody oglądamy renesansowy kasztel w Strażkach oraz zwiedzamy historyczną część miasta Levocza. W oddali cały czas ciemno i słychać grzmoty. Burza nas goni. Uciekamy dzielnie, przejeżdżając obok potężnych i robiących wrażenie ruin Zamku Spiskiego. Odbijamy w inny kierunek i tym samym schodzimy z burzowej scieżki. Po pokonaniu prawie 5 kilometrowego tunelu Branisko, po drugiej stronie gór wita nas piękna, słoneczna pogoda. Korzystamy z tego aby chwilę odpocząć i się przesuszyć. Na niebie nie ma już prawie żadnej chmurki, tylko piękny błękit, więc widok ten wlewa w nasze serca radość, że do końca dnia, a przynajmniej na nadchodzące godziny żadna ulewa już nam nie grozi.
W dobrej pogodzie przekraczamy węgierską granicę, kupujemy winietkę i zaczynamy poszukiwania noclegu. W miejscowości Encs robimy zakupy w Sparze. Wszystko czego nam potrzeba już mamy, zatem czas na szukanie noclegu. Pierwsza próba na gospodarza i od razu trafiona. Można odetchnąć. Załatwiony nocleg to zawsze zwieńczenie dnia i z człowieka schodzi całe nagromadzone napięcie. Po rozbiciu namiotu oczywiście mały spacer po okolicy. Encs to ciche i spokojne miasteczko. Kolację jemy przy pięknie zachodzącym w oddali słońcu popijając węgierskie piwko Borsodi. Za nami 389 km. Od jutra planowane etapy będą już o wiele mniejsze, aby więcej i spokojniej można pozwiedzać.
Dzień drugi, wita nas zachmurzonym niebem. Noc ciężka. Burza i deszcze, trwały chyba do 2:00. Ciężko zasnąć kiedy obok słychać potężny grzmot. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że takie atrakcję będą nam towarzyszyć niemal każdego dnia. Czas zacząć się przyzwyczajać. Podczas porannego pakowania zaczyna padać… tylko tego jeszcze brakowało. Z ponurymi minami jedziemy dalej. Po kilku kilometrach zaczyna się przejaśniać, wychodzi słońce i robi się gorąco. Super. Właśnie takiej pogody oczekujemy. Kiedy przez małe wioseczki jedziemy do Tokaju uśmiech nie schodzi nam z ust. Podróżujemy wśród pięknego krajobrazu pól i winnic. Tokajski region winiarski został oficjalnie utworzony w 1737 roku a obecnie znajduje się na liście UNESCO. W upalnej pogodzie wjeżdżamy do samego Tokaju, parkujemy moto pod małym drzewkiem, aby zapewnić mu trochę cienia i zaczynamy zwiedzanie.
Tokaj robi na nas bardzo miłe i dobre wrażenie. Jest czysty, spokojny i cichy. Spacerujemy głównymi ulicami, oglądamy różne zabytki, odpoczywamy na ławeczce u zbiegu rzek Cisy i Bodrog. Panuje miły, sielankowy nastrój, który już jutro ma zostać zakłócony przez niespodziewaną awarię. Póki co, żyjąc w błogiej nieświadomości nadchodzących wydarzeń cieszymy się obecną chwilą. Wino w tutejszych winnicach produkowane jest bez przerwy od XVI wieku. Pochyłe uliczki, domy pomalowane w pastelowe kolory oraz bocianie gniazda to obrazki jakie możemy zobaczyć w tym miasteczku. Po miłych chwilach czas pożegnać Tokaj i udać się w dalszą drogę. Teraz pora na powrót do cywilizacji, hałasu oraz ogólnego gwaru. Przed nami Debreczyn – drugie co do wielkości miasto Węgier.
Uliczny termometr wskazuje 30C, dookoła piękne, bogato zdobione i kolorowo malowane kamienice. Tuż obok nas stoi zabytkowy Hotelu Aranybika sięgający 300 lat wstecz tradycją. Spacerując po mieście trafiamy też na zaparkowaną Hondę VFR 750 w świetnym stanie. Upał i moto ciuchy dają się we znaki. Zdecydowanie bardziej go gustu przypadają nam małe miasteczka, więc siadamy na ławeczce aby chwilę odpocząć i opuścić miasto.
Jadąc dalej naszą uwagę przykuwa sympatyczne miasteczko Hortobágy. Z początku zatrzymałem się tylko, aby chwilę pozwiedzać, lecz po chwili pojawił się pomysł, żeby zostać tu już na noc. Po kilku minutach zaczynam już poszukiwania noclegu. Zabudowa jest dość ciasna i ciężko znaleźć odpowiednie miejsce, ale po krótkim czasie w końcu jest idealna miejscówka. Na końcu ślepej uliczki, równo skoszony trawniczek, do którego przylega płot stojącego obok domku. Podchodzę aby zapytać gospodarza o możliwość zostania na noc. Zastaję tu całą rodzinę Romów, biesiadujących przy stole na świeżym powietrzu. Nieśmiało podchodzę bliżej płotka i zaczynam rozmowę. Gospodarz widocznie zdziwiony moim pytaniem, nie widzi przeszkód. Ja zdziwiony jego podejściem upewniam się jeszcze raz i wracam po moto i Kurczaka. Tak oto mamy kolejny nocleg. Kiedy rozbijamy namiot z posesji wychodzi cała delegacja pokolenia, od dzieci po babcię aby się z nami przywitać. Widać, że są trochę zaskoczeni. Domek rozbity, można ruszać przed siebie. Zostawiamy cały nasz dobytek, co przez utarte stereotypy na temat Romów, może wydawać się nie do końca rozważne i idziemy.
Hortobágy pełne jest zabytków, takich jak np. XIX-wieczny dziewięcioprzęsłowy most kamienny, uważany do dziś za najdłuższy kamienny most drogowy w środkowej Europie. Poza tym, możemy tu zasmakować regionalnych przysmaków. My raczymy się langoszem – pszennym plackiem smażonym na głębokim oleju z dodatkiem specjalnego syropu, sosu czosnkowego oraz startego żółtego sera. Pycha. Po przespacerowaniu się po miasteczku wracamy w pobliże kamiennego mostu, aby trochę odpocząć na ławeczce. W oddali pojawiają się ciemnobrunatne chmury i słychać grzmoty. Kolejna burza przed nami. Przychodzi ok. 18:00 wraz z oberwaniem chmury. Schowani w namiocie, obserwujemy sufit uginający się pod litrami spadającej wody. Nasi gospodarze umilają nam czas puszczając lokalne przyśpiewki. W takiej wesołej burzowo-muzycznej atmosferze dzień dobiega końca. Kiedy wychodzę w nocy z namiotu, moim oczom ukazuję się piękny widok nieba zasłanego milionami gwiazd. Są tak dobrze widoczne, niemal jakby były na wyciągnięcie ręki. Jest szansa na dobrą pogodę.
Ranek 26-go Maja był piękny i słoneczny. Niebo było czyste i przejrzyste. Zapowiadał się dzień z dobrą i upalną pogodą. Nic nie wskazywało na to, iż właśnie tego dnia nasz los się odmieni i zawiśnie nad nami widmo awarii oraz przerwania wyjazdu i powrotu do domu. Póki co, w dobrych humorach pakujemy obóz, żegnamy się z gospodarzem i jedziemy w dalszą drogę. Dziś w planie kilka atrakcji. Jedziemy przez płaskie jak stół połacie kraju. Wokół nas pola z dojrzewającym zbożem i cisza. Cisza i spokój. Mijamy jezioro Tisza i kierujemy się do Miszkolca. Trzecie co do wielkości miasto Węgier. Urządzamy sobie spacer po mieście. Na spokojnie, bez gonitwy. Oglądamy co ciekawsze rzeczy i odpoczywamy w parku na ławce. Chcemy już jechać dalej. Do Lillafüred. Droga trochę się ciągnie, ale docieramy na miejsce.
Lillafüred to węgierski kurort położony w Górach Bukowych. Znajdziemy tu piękny neorenesansowy Hotel, malowniczo położony nad jeziorem Hámori. Hotel jest otoczony parkiem leśnym z wieloma okazami egzotycznych drzew i krzewów. Tuż obok powstały tzw. „Wiszące ogrody”. Na rzece Szinva zbudowano sztuczny wodospad wysokości 20 m – najwyższy wodospad na Węgrzech. Wszystko to sprawia, że maleńka miejscowość jest naprawdę piękna i warta odwiedzenia. Piękno chwili mącą jedynie burzowe chmury rysujące się na horyzoncie i basowe grzmoty burzy, odbijające się od gór. Na szczęście udaje nam się spokojnie pozwiedzać i obejrzeć wszystkie atrakcje. Przed nami ostatnie kilometry do Egeru.
W Egerze planujemy zostać na dwie noce w campingu Tulipan. Zapomniałem jednak nawigacji, więc kierujemy się na centrum aby w informacji turystycznej zasięgnąć języka jak dojechać na camping. Wybór padł na Tulipana ponieważ w większości relacji jakie czytałem z Węgier, wszyscy zawsze tutaj nocowali i bardzo sobie chwalili. Mam już informację, zatem możemy jechać dalej. Zapłon, starter i…no właśnie nic. Druga próba i rezultat jeszcze gorszy, resetuje się zegar i przebieg dzienny bo cały prąd idzie na próbę zakręcenia rozrusznikiem. Tak oto stajemy w centrum Egeru bez prądu, który gdzieś nagle znikł. Chwila zastanowienia, same czarne myśli i kolejna próba. Odpala od strzału. Uff. Możemy jechać dalej. Tylko ile zajedziemy? Nie ważne. Byle dostać się na camping a tam już będzie można na spokojnie pomyśleć. Mimo godzin szczytu i korków, w miarę sprawnie docieramy do Doliny Pięknej Pani, w której leży nasz camp. Meldunek, postawienie namiotu i czas na burzę mózgów. Pierwsza myśl i jak się potem okazało trafiona, to regulator napięcia bo akumulator jest nowy i był wymieniany na początku sezonu. Pozostaje teraz pytanie co dalej? Kolejna próba odpalenia motocykla jest udana. Druga też. Wstępna diagnoza mówi, że problem pojawia się kiedy regulator mocno się zagrzeje. Zimny działa ok. Postanawiamy, że tak czy siak zostajemy w Egerze na planowane dwie noce a potem zobaczymy jak rozwinie się sytuacja i zadecydujemy czy jedziemy dalej czy wracamy.
Przebrani w cywilne ciuchy, staramy się zapomnieć o awarii i idziemy na wstępny rekonesans. Od centrum dzieli nas jakieś 15 minut spacerku, więc po chwili już jesteśmy. Uliczne zegary wskazują 31C. Jest dobrze. Lokalizujemy Tesco i robimy wieczorne zakupy. Kręcimy się jeszcze chwilę i wracamy do siebie. Zwiedzanie zaplanowane jest na jutro. Podczas kolacji podchodzi do nas sąsiad z campera obok. Niemiec, dobrze po 60-tce trzyma w dłoniach butelkę. Pyta czy wypijemy sznapsa. Kiedy się zgadzamy ochoczo rozlewa trunek i zaczyna się krótka konwersacja. Nasz sąsiad przez 40 lat podróżował motocyklem i spał pod namiotem. Teraz wspólnie z żoną, Francuzką przesiadł się do campera. Po miłej pogawędce robimy pamiątkowe zdjęcie i każdy wraca do swoich zajęć. Miło.
Teraz czas na wieczoru prysznic. Szybki zwiad zaplecza sanitarnego pokazuje, że nie jest ono w dobrym stanie. Trochę obniża to ocenę Tulipana, który do tej pory wypada całkiem dobrze. Prysznice obskurne i trochę zaniedbane. Czarę goryczy przelewa fakt, że nie ma ciepłej wody. Myślę sobie, że coś jest nie tak. Te prysznice wyraźnie nie pasują do reszty. Wracam do recepcji i pytam o ciepłą wodę pod prysznicami. Okazało się, że cały nowiutki węzeł sanitarny znajduje się po drugiej stronie a to pozostałe relikty z przeszłości. No cóż, tych nowych jakoś nie zauważyliśmy. Śmiejąc się sami z siebie idziemy do nowiutkich, czystych i zadbanych kabin, gdzie gorąca woda leje się strumieniami. Ponadto w drodze powrotnej lokalizujemy kuchnię do naszej dyspozycji.
Dzień czwarty. Wolny. Dopiero wyjechaliśmy a to już prawie połowa wyjazdu za nami, ale ten czas leci. Czas aby na chwilę poczuć, że jesteśmy na urlopie. Rano leniwie się budzimy i nie musimy składać namiotu. Zbieramy się i uzbrojeni w mapkę Egeru z największymi zabytkami zaczynamy podbój ziemi, która niegdyś znajdowała się pod tureckim panowaniem. Dla nas najbardziej egzotyczny wydaje się minaret o wysokości 40 metrów. Duże wrażenie i to już z daleka robi dawny XIII-wieczny zamek przebudowany na twierdzę. Niestety, rynek jest akurat w przebudowie i panuje tu straszny harmider. Spacerujemy wąskimi uliczkami aby poczuć klimat miasta. Pogoda dopisała i z nieba leje się żar. Kiedy wszystkie zabytki z listy mamy już zaliczone i prawie każdy zakamarek centrum odkryty, pora wracać do siebie na obiadek.
W campingowej kuchni przygotowujemy niemal domowy obiadek, jest puree ziemniaczane, paluszki rybne i sałatka. Posileni i pełni możemy chwilę odpocząć, aby potem przystąpić do drugiej części zwiedzania, czyli eksploracji Doliny Pięknej Pani. Szépasszony-völgy to skupisko piwniczek, w których przechowuje się i serwuje produkowane w okolicy wina. Koneserzy tego trunku mogą wybierać między piwnicami urządzonymi w stylu historycznym jak i nowoczesnym, cichymi i rozbrzmiewającymi dźwiękami cygańskich kapel grających na żywo. My wybieramy te ciche i mroczne, gdzie kupujemy dwa litry winka do domku a kolejny litr obalamy na miejscu. Tak oto nasz wolny dzień dobiega powoli końca i wieczorem pora wracać na nasz miły i przytulny camping.
Eger zrobił na nas bardzo dobre wrażenie i miejsce to opuszczamy z lekkim smutkiem, z postanowieniem, że na pewno jeszcze kiedyś tu wrócimy.
Dzień piąty, po deszczowej i burzowej nocy przygotowujemy się do wymarszu. Przed nami chwili prawdy, czy motocykl odpali i czy będziemy mogli kontynuować podróż. Wciśnięty guzik startera szybko uruchamia rozrusznik a ten odpala silnik. Jest dobrze. Zatem jedziemy dalej, na Budapeszt. Po drodze kilka przerw aby obejrzeć miejscowe atrakcje, takie jak pałac w miejscowości Hatvan oraz pałac królewski w Gödöllő, będący największym tego typu obiektem na Węgrzech. Pogoda dopisuje, jest gorąco i słonecznie. Motocykl również odpala za każdym razem, przez co nasze humory są w dobrym stanie. Po 128 km jazdy udaje mi się wcielić w życie plan przygotowany poprzedniego dnia. Zakłada on założenie obozu jak najbliżej centrum Budapesztu i zwiedzenie miasta już w cywilnych ciuchach. W ten sposób lądujemy na campingu położonym na obrzeżach miasta, ale po 8 minutowej jeździe metrem jesteśmy już w centrum i możemy przystąpić do próby ogarnięcia tej naddunajskiej stolicy. Spacerujemy po mieście kilka ładnych godzin, przemierzamy Most Széchenyiego, Most Małgorzaty, wyspę Małgorzaty, wchodzimy również na cytadelę oraz podziwiamy potężny budynek parlamentu. Mocno już zmęczeni, powoli wracamy do stacji metra położonej tuż przy Diabelskim Młynie, który dzięki wysokości 65 metrów jest największym w Europie. Budapeszt pełen zabytków i gigantycznych budowli robi spore wrażenie. Na camping wracamy po 20:00 padnięci jak kawki.
Kolejny dzień, 29.V wita nas brzydkim i zachmurzonym niebem. Od dziś już do końca trasy opuszczą nas upały i piękna słoneczna pogoda. Poranną atrakcją jest przejazd przez zakorkowany Budapeszt, co zajmuje nam ok. godzinki. Po pokonaniu tej trudności wskakujemy na autostradę i jedziemy prosto pod kolejny cel. Największe jezioro Węgier a zarazem też Europy Środkowej, czyli Balaton to nasza baza na kolejny wolny dzień. Zanim jednak rozbijemy się na campie Venus w Balatonszepezd zajeżdżamy jeszcze na półwysep Tihany. Tam zwiedzamy urokliwe centrum miasteczka i podziwiamy widoki, gdyż znajdujemy się na wzniesieniu.
Po zameldowaniu i rozbiciu obozowiska, możemy zrobić rekonesans po okolicy. Jedyny minus naszej lokalizacji to brak większego sklepu, dlatego pod wieczór wskakujemy na moto aby podjechać do Lidla, który miał być niedaleko, a wyszło tego razem 50 km. Zaopatrzeni w jedzenie, wracamy na sytą kolację.
Dzień wolny nad Balatonem upływa nam na spacerach i pieszym zwiedzaniu sąsiedniego miasteczka – Zanka. W Zance oglądamy zabytkowy budynek z 1736 roku. Poza tym wysiadujemy nad Balatonem i staramy się choć na chwilę wyrwać z otaczającego nas silnego wiatru, który powoli staje się irytujący. Obiadek gotujemy w pomieszczeniu do mycia naczyń. W końcu choć na chwilę cisza i spokój. Konsumpcja następuje na naszej ulubionej ławeczce tuż przy brzegu. Po obiadku czas na ostatni spacer. Plan zakładał opalanie i kąpiel w Balatonie, ale niestety pogoda pokrzyżowała te plany. Jakoś musimy sobie radzić, więc wieczorem w ramach rozrywki gramy w państwa-miasta, przelatując cały alfabet. Tak oto wolny dzień, już ostatni na trasie powoli upływa a przed nami jeszcze dwa dni powrotu.
Dzień ósmy, dzień, który musiał kiedyś nadejść. Dziś zaczynamy powrót do domku rozłożony na dwa etapy. W planie mamy dwie atrakcje – zwiedzić miasto Veszprem oraz Gyor. Veszprem malowniczo położone na kilku wzgórzach, posiada dużo jednokierunkowych uliczek dzięki czemu łatwo się zgubić. Motocykl zostaje w okolicach centrum a my udajemy się na krótkie piesze zwiedzanie. Spacerujemy po wąskich i krętych uliczkach, spoglądając z góry na położone niżej części miasteczka. Po spacerze, czas na szybkie śniadanie i możemy jechać dalej.
Gyor wita nas pogorszeniem pogody i lekkim deszczem. Korzystając z obecności Lidla robimy zakupy za ostatnie forinty i kierujemy się do centrum. Po drodze duże wrażenie robi potężny zabytkowy ratusz. Zakupy oraz moto ciuchy lądują w informacji turystycznej a my idziemy zwiedzać. Obchodzimy rynek, oglądamy pałac biskupi i ku naszemu zadowoleniu trafiamy akurat na przyjazd uczestników rajdu ‘Pannonia-Carnuntum Historic Rallye 2014’. Podziwiamy zabytkowe autka, robimy zdjęcia i przerwę na coś do zjedzenia. Stawkę rajdu zamykają dwie załogi na zabytkowych motocyklach BMW z koszami. Uraczeni tymi wydarzeniami powoli zbieramy się w dalszą drogę. Na Słowacji prawie jak w domu. Teraz czas na nocleg. Kiedy wjeżdżamy do małego miasteczka, tuż na rogatkach miasta moją uwagę przykuwa świeżo wybudowany dom ze sporym kawałkiem ładnie skoszonej trawy. Idealne miejsce pod namiot. Szybki nawrót i już naciskam dzwonek. Gospodarz lekko zaskoczony, długo się nie zastanawiając nie widzi nic przeciwko naszej obecności na jego posesji. Po rozbiciu namiotu upewnia się jeszcze dwa razy czy czegoś nie potrzebujemy. Miłe przyjęcie na ostatni nocleg. Teraz już czas na kolację i krótki spacerek po okolicy. Jutro wracamy do domu.
Dzień dziewiąty, to ostatnie 210 km tego wyjazdu. Po porannym spakowaniu czeka nas miła niespodzianka, bowiem gospodarze zapraszają nas na śniadanie. Na werandzie czeka już na nas obfite jedzonko, są bagietki, sery, wędliny a nawet świeżo smażone naleśniki. Do tego soczek i kawka. Nie wypada odmówić, więc zasiadamy do wspólnego stołu i zaczynamy konwersację. Każdy mówi w swoim języku a mimo to się rozumiemy. Na koniec pamiątkowa fotka, podziękowania i możemy ruszać dalej. Przynajmniej taki mieliśmy plan, ale został on szybko zweryfikowany przez padnięty akumulator. Z pomocą szybko nadchodzi gospodarz i podjeżdża swoim autem pod moto, aby odpalić na kable. Widać regulator umarł już definitywnie. Raz jeszcze podziękowania i z duszą na ramieniu ruszamy. W Żylinie przerwa na zabytkową starówkę a potem już prosto do Polski. Na resztkach paliwa docieramy do naszego kraju. Tankowanie, chwila przerwy i pora na ostatnie kilometry, które przerywamy jeszcze obejrzeniem dworu w Orzeszu. Tak oto po przejechaniu 1 660 km z awarią stajemy pod domkiem i tym samym kończymy udany i piękny wyjazd.
Pełna galeria do obejrzenia TUTAJ
Komentarze : 6
Dzięki.
hubabuba: jeśli chodzi o Węgry to koszt całego wyjazdu to dokładnie 1 083 zł, w tym 498 zł paliwo i 302 zł jedzenie:)
Wiem że dżentelmeni o kasie nie rozmawiają, ale czytając Wasze poprzednie wpisy tak się zastanowiłem ile taki wyjazd może kosztować. Było by fajnie jak by na końcu każdej relacji pojawiła się taka wzmianka odnośnie kosztów wycieczki.
Tokaj, Eger, Budapeszt...Cudowne miejsca... W Egerze też kilkakrotnie spałem na kempingu Tulipan i problem z brakiem ciepłej wody jest mi doskonale znany :) Dzięki za podroż sentymentalną! Pozdrowienia
W jakiejś zapadłej knajpie w Hajduszloboszlo piłem kiedyś białego Tokaja tak za około 50 zł za butelkę, czyli żaden szał, ale to było najlepsze wino,jakie kiedykolwiek piłem (wiem, nie trudno się domyślec, że nie jestem koneserem win) ,tak mi zapadło w pamięci, a może to była magia tamtego wyjazdu...:)
Archiwum
Kategorie
- Inne (4)
- Na wesoło (656)
- Ogólne (151)
- Ogólne (5)
- Turystyka (34)
- Wszystko inne (25)
- Wszystko inne (4)